Felieton o tym, jak zalewa nas bylejakość, a poziom bylekontentu sięga naszej brody.
Od dawna w świecie SEO toczy się dyskusja: czy warto jeszcze silić się na rzetelne opracowania i głębokie analizy, gdy algorytm niekoniecznie je docenia? Zamiast tego coraz częściej napotykamy „bylekontent” – treści tworzone wyłącznie pod kątem pozycji w wyszukiwarce, kompletne sztampy, mielące w kółko to samo. Paradoks tkwi w tym, że nawet doświadczeni specjaliści – ci, którzy teoretycznie powinni świecić przykładem – przyczyniają się do zalewu słabej jakości „byleblogów”.
Jedni twierdzą, że tak trzeba, bo liczy się ruch, a nie wartość; drudzy wstydliwie przyznają, że ta pogoń za pozycjonowaniem i tak przynosi im korzyści. W efekcie internet staje się gigantycznym wysypiskiem frazesów, gdzie coraz trudniej odróżnić, co jeszcze ma sens, a co jest zaledwie sztucznym wypełnieniem luk w SERP-ach.
Czy to naprawdę musi tak wyglądać? Spójrzmy na skalę problemu z perspektywy SEO. Jestem w branży od lat i doskonale pamiętam „złotą erę blogowania”, kiedy wystarczyło kilka wpisów z – powiedzmy to głośno – dość okrojoną treścią, by Google wyniósł nas na szczyty rankingów. Wtedy jednak w całej grze chodziło głównie o linki, a niszowy (a często i niewyróżniający się) tekst potrafił przyciągnąć uwagę.
Dziś mamy do czynienia z erą, w której algorytmy teoretycznie doceniają wartość, kontekst, semantykę i intencje użytkownika. Co otrzymujemy w zamian? Masowy wysyp blogów pisanych przez boty, spinningi artykułów, treści przeżute i wyplute po kilkanaście razy, byle tylko zapełnić setki stron docelowych.
Na końcu tego łańcucha pokarmowego mamy czytelnika – a właściwie osobę, której wciska się do głowy bylejakość w imię jakiegoś „wyszukiwawczego przebicia”.

Ktoś może zapytać: „Dlaczego tak się dzieje? Przecież Google walczy z niskiej jakości treściami, premiuje E-E-A-T (Experience, Expertise, Authoritativeness, Trustworthiness) i karze kluczo-nadmuchane gnioty”. Teoretycznie tak, ale w praktyce, gdy w grę wchodzą duże budżety i agresywne strategie, często wystarczy trochę sprytu i automatyzacja, by dalej „ożenić” taki content z wynikami wyszukiwania. Już nie jest tak prosto jak kiedyś – trzeba więcej kombinacji, a jednak i to jest osiągalne.
Boty do pisania tekstów, generowanie gotowych poradników, kopiowanie wątków z forów i przerabianie ich na „eksperckie” artykuły – człowiek z branży SEO zna tych narzędzi mnóstwo. Taktyka jest prosta: zalać internet, zobaczyć, co się przebije, a potem rozwijać to, co zadziałało.
Owszem, istnieją branże, w których można odnieść sukces treściami wartościowymi, wyczerpującymi temat, stworzonymi z prawdziwej pasji. Jednak smutna prawda jest taka, że i tam, prędzej czy później, pojawi się kilkunastu „spryciarzy”, którzy produkują wielosetne kalki takiej samej treści, tylko z drobnymi modyfikacjami. Efekt? Strona, która naprawdę mogła coś wnieść, tonie w oceanie kopii i spamerskich wersji. Algorytm siłą rzeczy potrafi się pogubić (choćby chwilowo) i czasami wyniesie buble na wierzch. W końcu ma do przeanalizowania setki tysięcy artykułów. A „byleblogi” żywią się tym chaosem, bo nawet jeśli zostaną wyrzucone z indeksu za niską jakość, już czekają na swoją kolej następne klony.
Tymczasem wielu specjalistów SEO potwierdza, że wciąż się to opłaca. Uczestniczyłem w dyskusjach, w których padały argumenty: „Lepiej wypuścić sto bylejakich wpisów i wbić je w SERP-y niż napracować się nad jednym świetnym reportażem”. Można się oburzać, ale tak działa rynek – liczby często mówią jedno: ruch. Ruch, konwersje, leady – a żeby je zdobyć, wcale nie trzeba treści pisanej z sercem. Wystarczy sprytny wehikuł do łapania odsłon.
Rozumiem zjawisko, ale jednocześnie nie mogę się pogodzić z tym, że akceptuje się taką bylejakość, jak gdyby wartościowy kontent przestał być priorytetem. Czy naprawdę chcemy, by internet zmienił się w śmietnik, gdzie nawet ciekawe branżowe blogi wymierają, bo giną wśród setek tysięcy automatycznie tworzonych wpisów?
Nie brakuje głosów, że w SEO przecież wszystko jest dozwolone, byle tylko generowało korzyści. Zdaniem niektórych troska o użytkownika to fanaberia. Jednak pamiętajmy, że budowanie wizerunku marki, zaufania i realnej społeczności to długodystansowe zadanie – a bylekontent zawsze ma krótkie nogi. Wystarczy jeden update algorytmu, jedno przesunięcie trendu i wszystko się sypie jak domek z kart.
Czy masowa produkcja generowanych przez AI blogów naprawdę nikomu nie szkodzi? Moim zdaniem szkodzi – i to mocno. Użytkownicy zniechęcają się do szukania rzetelnych informacji, bo co rusz trafiają na kolejną kalkę starych recept. Niszczone jest zaufanie do wartościowych stron, bo łatwo pomylić je z setką klonów. Rośnie także krzywa ignorancji – w dobie przeładowania informacją łatwo zamknąć się w bańce i zrezygnować z poszukiwań czegoś lepszego. Z kolei firmy, które postawiły na autentyczne blogi, muszą podwajać wysiłki, by wybić się ponad morze niskiej jakości.
Czasem marzę, że nadejdzie moment, kiedy Google i inne wyszukiwarki wprowadzą mechanizmy wyłapywania tych „byleblogów” w sposób tak precyzyjny, że na wierzchu zostanie tylko to, co naprawdę wartościowe. Algorytmy starają się iść w tym kierunku, ale zawsze znajdzie się ktoś, kto je przechytrzy. Taka specyfika SEO – wyścig zbrojeń. Mimo to, wierzę, że pewnego dnia ekosystem się unormuje i zyskać będą mogli ci, którzy postawią na unikalną perspektywę i konkretną wiedzę.
Póki co, z każdą kolejną falą bylekontentu, który wypełnia internet, obserwujemy coraz większe zmęczenie użytkowników. Coraz częściej nawet laik jest w stanie wyczuć, że coś zostało napisane tylko po to, by zaśmiecić SERP, a nie udzielić rzetelnej porady. Dobra wiadomość jest taka, że w tym całym chaosie wciąż jest miejsce na jakość, eksperckie głosy i wyjątkowe materiały. Zła jest taka, że trzeba się napracować jeszcze bardziej – bo na tym wielkim wysypisku świeci się tak wiele błyskotek, że odbiorca ma problem, by znaleźć prawdziwy diament. A może właśnie w tym tkwi sekret: mimo wszystko publikować coś, co wyróżnia się na tle niskiej jakości, a długofalowo doczekać się w pełni zasłużonej nagrody w postaci lojalnej społeczności?
Jakkolwiek by było, byleblogi i bylekontent nie znikną jutro, pojutrze ani nawet za kilka lat. Tak długo, jak ruch się liczy, a automatyzacja daje szybkie efekty, będą powstawać. Kluczowe pytanie brzmi: czy chcemy się wpisywać w tę tendencję, czy jednak stać nas na odwagę, by robić coś lepszego?
Może warto czasem schować dumę pozycjonera do kieszeni i zatroszczyć się o realne potrzeby odbiorców, zanim sieć stanie się całkowicie nie do ogarnięcia. I może w tej paradoksalnej sytuacji to właśnie ci, którzy postawią na rzetelną wartość, docelowo wygrają, a bylekontent w końcu spłynie, pozostawiając miejsce dla treści, które faktycznie mają sens.
–